Komisja w osobie jednego zusowskiego lekarza, odbyła się. Lekarz, a
właściwie lekarka, sztywna, nastroszona, całą sobą nastawiona na "nie",
cokolwiek to "nie" znaczy.Klient przede mną wyszedł cały wściekły i
zdegustowany. Młody facet, ale mruczał do siebie pod nosem jak wkurzony
staruszek. Zagadnęłam go pytając czy lekarka była niemiła, a on na to,
ze nie pozwoli sobą pomiatać i jeśli mówi że go boli, to go boli i już.
Przyznałam mu rację i niepewnie czekałam na swoja kolej. Gabinecik był
nieduży, ale jasny, z dużymi oknami. Przy biurku lekarki fotel wygodny
dla interesantów. Oprócz tego stolik z zestawem pierwszego badania,
leżanka i niewygodny biały kręcony stołek, taki wiecie metalowy. I
został mi wskazany jako moje miejsce do siedzenia. No ok, nieźle
pomyślałam. Wyjęłam wszystkie papiery jakie miałam i dałam kobiecie do
przestudiowania. Potem zadała mi kilka dodatkowych pytań i wygłosiła
werdykt: wg mnie, na dzień dzisiejszy, wg. przedstawionych mi badan i
mojego wywiadu, absolutnie pani się do pracy nie nadaje i powinna dostać
rentę. Zdrętwiałam. Myślałam że ciupasem odstawia mnie do pracy i będę
musiała kombinować jak jeszcze trochę wolnego zdobyć, a tu masz..kreska,
szlaban, koniec i wesołe życie staruszka , trumna i takie inne, a
wszystko to przemknęło mi błyskawica przez głowę. Czy mogę coś
powiedzieć? zapytałam nieśmiało. Coś musiało być w moim głosie bo
podniosła na mnie wzrok i jakoś bardziej po ludzku popatrzyła. Proszę,
powiedziała. Ja mówię: nie wyobrażam sobie żebym miała nie wrócić do
pracy. Nie chce renty, nie chce zawieszenia, chce parę miesięcy na
przyjście do zdrowia, nie pełnego, ale przecież jakoś ludzie żyją i
pracują w takim stanie jak ja.
W końcu powiedziała: pójdę na konsultacje z moim zwierzchnictwem. I
poszła. Siedziałam w poczekalni i patrzyłam tępo przed siebie. I zrobiło
mi się wszystko jedno. Za kilkanaście minut wróciła i od razu
powiedziała na korytarzu: zgodzili się przedłużyć zasiłek. OMG! Dostałam
papier a tam stoi: ponieważ rokuje nadzieje na całkowity (!?) powrót do
zdrowia,..itd...
Ulżyło. I dało nadzieję na normalność. Kiedyś, któregoś dnia. Żeby to
uczcić, dziś ide do fryzjerki. I poproszę o takie ścięcie włosów, żeby
mogły rosnąć i żebym mogła nieco zapuścić. Amen.
:-)
26 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No i super. Będzie dobrze :)
OdpowiedzUsuńbrawo siorka :-)
OdpowiedzUsuńb.
Prawdopodobnie bylas jednym z pierwszych przypadkow w historii pani dr, ktory zamiast zostac rencistka i ewentualnie dorabiac, blagal o szanse przywrocenia do pracy
OdpowiedzUsuńJa mam tydzień dobrych nowin(tą Twoją też do nich zaliczę jeśli pozwolisz :-)) i ciesze się niezmiernie, wiem zatem chociaż troszeczkę co czujesz!
OdpowiedzUsuńZdrowka! :-)
Brawo!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńEl, byłaś WIELKA :-)
OdpowiedzUsuńchciałabym pisać same fajne rzeczy!
OdpowiedzUsuńBrawo! Niech to będzie pierwsza z długiej serii dobrych wiadomości :)
OdpowiedzUsuńLekarze potrafią być niemili -.- Ale da się trafić na "ludzi", jak widać ;)
OdpowiedzUsuń