4 grudnia 2008

pierwszy czwartek grudnia, jest tradycyjnie dniem konkursu szopek.

pod pomnikiem
Czysta radość, mnie się udzieliła
ostatnie spojrzenie ;-) w stronę słońca
Zakonnica sobie pozuje, a jej towarzyszka robiła jej fotkę bardzo wypasiony aparatem.
malusieńki koszyczek z wałówką w szydełkowej szopce.

A ja, ja znowu to zrobiłam. Choć długo sie trzymałam i dawałam radę. Znowu to zrobiłam i teraz jestem złą, wściekłą kobietą. Zaczęłam się przejmować. Zaczęłam sie angażować. W domu, w pracy, w mieście, na wsi..
A teraz jestem wkurzona, bo nie idzie po mojej myśli, bo nie ma odpowiedniego odzewu na moje zaangażowanie.
I jakoś mi "wychłudło", jak pisał kochany mistrz Wańkowicz. W pracy.. a w cholerę z tym. Ja się angażuję i przejmuję jak głupia, a inni mają to gdzieś? no to ja też. W końcu mam tu zamaskowanych parę gier i spoko.
*
Poszłam sobie zrobić trochę zdjęć pod pomnik Adasia. I fajnie, pogoda jasna, słońce, niebo niebieskie. Kolorowe szopki pod pomnikiem, lśniące staniolami i emaliami. Mnóstwo ludzi z aparatami,kamerami, włażącymi sobie nawzajem kadr. No to ja przypinam niebieski identyfikator (pierwszy raz mi się przydał!) i ruszam. Teraz ja tu chodzę i robię zdjęcia. Panie Krzyśku,uśmiech, zdjęcie z małą szopkareczką proszę. Proszę sie tu nie pchać! zwracam uwagę postawnemu facetowi z aparatem. A pani tu wchodzi! odszczekuje facet. Bo ja proszę pana jestem tu w pracy! i podsuwam mu identyfikator pod nos. Więc niech pan tu nie włazi i stoi grzecznie, z resztą widzów!
Potem pozowały mi różne dzieciaki i w sumie wszystkim było przyjemnie.Potem nastąpił pochód szopek do muzeum. Rozśmieszył mnie facet, który szedł w pochodzi z szopkarzami, ale nie miał żadnej szopki, natomiast miał w sobie dużo radości :-) i ostatnie spojrzenie na Rynek.I malutki detal z jednej szopki, zrobionej szydełkiem. To jest wielka szopka i chcę jej porobić fotki, jak ją oświetlą odpowiednio, albowiem jest tam smok wawelski i zawartość jego jamy..
*
W domu..moja mam ukochana znowu naspraszała cała rodzinę z przychówkiem na święta. I w sumie fajnie, bo od tego są święta, co by niektórych raz w roku zobaczyć, ale: w całym domu nie ma tylu krzeseł, nie ma dla wszystkich miejsca przy stole, więc jakoś to głupio. Chyba, że ja z młodym, przycupniemy w kuchni na progu. w końcu i tak moja rola sprowadzi się tradycyjnie do mycia garów, talerzy, niezliczonej ilości talerzyków, sztućców itp. I takie to radosne święta. Najgorsze, że matka moja nie robi tego z czystej radości, a tylko dlatego, że czuje się w obowiązku. I patrzy na mnie karcąco, bo już wie, że ja jej w przyszłości na tym polu nie zastąpię i nie będę jej dzieła kontynuować. Tak, taka wredota jestem i mam to w dupie. Howgh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz