17 lipca 2009

Dziennik podróży, część czwarta







Dzień pierwszy w dalszym ciągu.
Droga powrotna była ciekawa i zasługuje na osobną część. Dużo się działo, oj dużo. Wiem już jak się tworzą karambole na szosach szybkiego ruchu, bo w jednym uczestniczyłam! Niewiele brakowało, a byśmy skasowali wóz i być może samych siebie... Jechaliśmy dość szybko, jak w konwoju, jeden samochód za drugim. Jur poprosił mnie o nalanie herbaty do kubeczka. Zrobiłam to, a podając mu kubek, podniosłam wzrok i nagle zobaczyłam tuż przed nami tył samochodu z czerwonymi światłami stopu. Cała kolumna aut sie zatrzymała. Jur błyskawicznie wcisnął hamulec i nie wjechaliśmy na poprzednika. Mnie miotnęło do przodu i tyłu, herbata się rozlała, kątem oka zobaczyłam po prawej samochód sunący poboczem, nagle huk, jakiś jeep z tyłu grzmotnął tego na boku, on zjechał w dół po niedużym zboczu, zatrzymał sie w krzakach. Auto jadące za nami, nagle znalazło sie przed nami, ci co jechali z tyłu rozpaczliwe hamując szukali dla siebie miejsca, na szczęście nie było zbyt dużo pojazdów jadących z naprzeciwka.
Pasażerom z wozu w rowie nic sie nie stało, auto miało wgnieciony tył, jeep miał skasowany przód. Policja szybko się zjawiła, bo kierowała ruchem kilka kilometrów dalej. Jur wypalił papierosa, dał się spisać i pojechaliśmy dalej. Troszkę podminowani. A droga, ach droga.. czysta poezja. Szybko zapomniałam o tej kraksie chłonąc wszystko z przodu i boków. Jechaliśmy polnymi drogami, wysadzanymi starymi drzewami (teraz polne drogi w większości są pokryte asfaltem, co znakomicie umila jazdę). Drzewa rosnące gęsto, tworzyły przed nami tunele, a dookoła pola kolorowe, w różnych odcieniach złota, kępy drzew na miedzach, bajeczne chmury na niebie i gasnące na zachodzie słońce. Krajobraz bardzo ciekawy, teren moren i jezior, łagodnie falujący. I ten zachód słońca który barwił cały świat złotem i czerwienią. W pewnym momencie nie wytrzymałam, poprosiłam Jura by stanął i poszłam z aparatem pstrykając chmury, drogę, drzewa, słońce i znowu wszystko jeszcze raz od początku, bo właśnie zmieniły się kolory. Jur się spieszył bo chciał zdążyć na zachód słońca nad jeziorem. Zdążyliśmy i powstały kolejne obrazki, bo dla mnie zachwycić się czymś, to właśnie złapać i uwiecznić. Było pięknie. było cicho. Było po prostu.. no nie umiem wierszy pisać! Wolę robić zdjęcia. Staliśmy w tej kolorowej poświacie, nic nawet do siebie nie mówiąc. Dla nich był to kolejny, jeden z wielu zachodów słońca, ale dla mnie wspaniałe widowisko.
Na zakończenie tego dnia zapaliliśmy ognisko. Patrzyłam w płomienie i siedziałam owinięta kocem. pachniały nagrzane w ciągu dnia sosny, śpiewały jakieś cykady, wiał leciutki wietrzyk. Wdychałam zapach żywicy i dymu z sosnowych szyszek, rozmawialiśmy, wspominaliśmy.. Nie chciałam żeby to się skończyło. Żałowałam tylko, że nie ma tu przy mnie MS, byłabym wtedy naprawdę szczęśliwa. A przytulenie się do niego byłoby ukoronowaniem tego na prawdę dobrego dnia. Wypiliśmy krzynkę piwa i poszliśmy spać.

3 komentarze:

  1. ciekawie napisane i pokazane
    tylko dlaczego nikt nie komentuje,
    z bliżej nieznanych mi względów
    ja zawsze muszę wyłamać się
    mogłabym z przyjemnością pokomentować każdy etap podróży, ale lepiej zamilknę
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. nie sprawisz mi wiekszej przyjemności niż zostawiając ślad(komentarz).Moze nikt nie komentuje, bo nie uważa tego mojego pisania za ciekawe. w końcu to moja podróż, niewielka, zadne tam wojaże po ciekawych krajach i miejscach..

    OdpowiedzUsuń
  3. Wróciłam, przyczytałam. Czytało się naprawdę dobrze :-) Posiedziałabym z Wami przy ognisku.

    OdpowiedzUsuń