19 grudnia 2008

wreszcie piątek

W piątek zaczął padać śnieg. taki mokry, z deszczem, ale wystarczy tego śniegu na tyle, że nie muszę nosić parasola (mimo że ma truskawki).
Ogłaszam koniec tygodnia. Strasznie męczący był ten tydzień, sama nie wiem czemu. Jakiś chaotyczny w dodatku. Strasznie dużo całkiem niedużych spraw. Końcówki czegoś tam zaczętego nie wiadomo kiedy. Pomału, pomału wychodzę z chaosu. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, na kiedy jestem umówiona z chłopakami. Od strony. Internetowej.
Zdążyłam dzisiaj nabyć buty zimowe, drogie jak skurczybyk, ale z dwuletnią gwarancją i goretexem. Jest nadzieja, że kopne śniegi nie przemoczą. Pytanie czy ciepłe będą..

Jutro wprawdzie do pracy, ale to będzie już luz, relaks i w ogóle. Potem poniedziałek ostatni dzień. I potem urlop. I imprezy. I przyjaciół kupa. I wyjazd i puszcza. Ambitne plany. Niech tylko żadne złe losy i inne zawieruchy nie zniszczą moich planów. W końcu tak niewiele wymagam i w sumie niewiele chcę.
Kupione ryba i mięsko. Kupione prezenty, folie błyszczące. Kupione wino czerwone, jeszcze trzeba białe. Pada śnieg.
Jeszcze trzeba kupić choinkę i jakieś wędliny. I można uznać święta za załatwione. W środę raniutko wyskoczę po chleb, a potem na dworzec odebrać MS. I to będzie już organizacyjna część załatwiona. Potem będzie ubieranie choinki, potem lepienie uszek do barszczu. Zapach choinki i zapach grzybów, od czasów głębokiego dzieciństwa jest zapachem świąt. I ten uroczysty i trochę drżący nastrój oczekiwania na coś cudownego. A potem przychodzi już ta chwila i wszystko robi się normalnie normalne, jak zawsze. I tylko trzeba pokonać narastające zmęczenie i jakoś przeżyć. Z uśmiechem sztywno przyklejonym na twarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz